Autobiografia Mariana Kołodzieja


Niech to będzie po teatralnemu, w trzech aktach

Mariana Kołodzieja prawdziwy życiorys

AKT I – SIELANKA

Urodził się krzycząc w Raszkowie, w szóstą noc – bądź dzień (nie pamięta) grudniowy roku tysiąc dziewięćset dwudziestego pierwszego – czy dwudziestego czwartego? Już jako artystycznie ukształtowane niemowlę, od razu malował na płótnie nowocześnie, taszystowsko. Były to szczęśliwe czasy! W licznych szkołach uczył się! – powiedzmy gładko. Pracę zarobkową rozpoczął już jako pacholę. Rysował i malował na pergaminie filmy animowane. Wyświetlał je w domowym kinie własnoręcznie skleconym aparatem, grając na skrzypcach. Za bilet wstępu pobierał 5 groszy.
Na licznych konkursach szkolnych i ogólnopolskich zdobywał zawsze nagrody – książkowe.
W uczelniach podstawowych występował na akademiach ku czci, raniąc boleśnie uszy i oczy uczestników recytacją wierszy i oprawą plastyczną. Współredagował i ilustrował gazetki ścienne
i pismo gimnazjalne PŁOMIEŃ, w twardej okładce, jego projektu. W roku tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym debiutował burzliwie jako scenograf w komedii Aleksandra Hrabiego Fredry „Nowy Don Kichot”, w nieprzewidywalnej reżyserii polonisty Profesora Doktora Józefa Jachimka. Kołodziej twierdzi, że była to jego praca teatralna najlepsza. Od pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, dnia wybuchu drugiej wojny światowej – już na stałe
w Konspiracji.

AKT II – TRAGEDIA

Brał udział w tworzeniu tajnej organizacji harcerskiej. W obawie przed aresztowaniem przekraczał wiele razy granice, w drodze do Armii Polskiej tworzonej we Francji.
Zwiedzał areszty i więzienia, na zmianę radzieckie i niemiecki.
W ucieczce siedemnastego stycznia czterdziestego roku został ciężko ranny w katastrofie kolejowej pod Jędrzejowem. Aresztowany przez Gestapo,
po przesłuchaniach w krakowski więzieniu na Montelupich i w Tarnowie, został czternastego czerwca czterdziestego roku przewieziony pierwszym transportem do obozu koncentracyjnego
w Oświęcimiu. Tam w ANUS MUNDI naznaczony numerem 432, pozostał – według słów komendanta obozu Rudolfa Hessa – jako „nieboszczyk na urlopie” – na długie lata.

Po wielu drastycznych, często sensacyjnych perypetiach, cudem został uratowany od wykonania na nim wyroku śmierci. Po ewakuacji Oświęcimia przeżył jeszcze kilka obozów. W dniu szóstego maja czterdziestego piątego roku został wyzwolony przez Armię Amerykańską w KL Mauthausen-Ebensee. Ważył 36 kilo.

AKT III – OSTATNI

Po ukończeniu Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie (z pochwałą za scenografię od Mistrza Karola Frycza), od tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego roku, już na stałe w Gdańsku.
Tu zaprojektował ponad dwieście komedyj i tragedyj. A do nich tysiące kostiumów.
Stąd wyjeżdżał w Polskę i za granicę. Mimo wielu propozycji z zewnątrz, pozostał tu, wśród swojej publiczności.
Przyznawane nagrody i odznaczenia – odbierał i… nie odbierał.
Swoiście uczcił tysiąclecie swojego miasta – wystawą-żartem w Ratuszu Staromiejskim. Po kilku latach wrócił do obśmiewania naszych wielkich i małych (duchem) w portretach „A to Polska właśnie…” Pokazywał się w skali 1:20 w Pałacu Opatów, „Labiryntem Pamięci”
w Prezbiterium Świętej Trójcy. Zbudował Statek-Ołtarz papieski na Zaspie, drugi na hipodromie sopockim.
Zawsze miał swoje osobiste, szersze i głębsze porachunki ze światem, z naszym człowieczym losem, z naszym zachowaniem.
Były długie, gdańskie lata rozmów z widownią, gadał i przegadał, jego „za dużo”.
Jego komiczne niby-wstydy, mizdrzenie się, przebieranie we wciąż nowe kostiumy, nowe
gęby-maski. Ciągoty moralizatorskie, kołodziejowe, monumentalne, nachalne do Was KAZANIA –
z dykty, klajstru i makulatury (których i tak nikt nie słuchał).

Było szarganie świętości, śmietniki symboli i mitów.
Bitwy z WŁADZĄ, z cenzurą – wygrane i przegrane.
Gesty, WIELKIE GESTY!

Nieokiełznana wyobraźnia, chaos wizji, snów, przeczuć, marzeń, obsesji.
Także naszych narodowych klęsk, grafomańskiego życia – koniecznie zaraz w HISTORII, nasza zarozumiałość przedmurza, żałosne pępki świata, kiczowata pawia pycha, patriotyczne opilstwa, deptane ideały, plugawe zdrady, głupota władzy. Jego, nasze i wasze skłócenia.

Kołodziejowe TYJATRY – Kołodziejowe ŁOPERY.
Także autoironią podszyte – śmichy-chichy.

Zawsze dbał o to, żeby scena coś znaczyła w układach plastycznych. Bywały to układy rozbite światłem, przestrzenią, powietrzem. Jednakże starał się o to, żeby własne wizje były przede wszystkim syntezą tekstu literackiego.
Jego scenografie w warstwie zewnętrznej zaprzeczały jego więzieniom. Mimo pedantycznej wierności didaskaliom autora, czasowi
i charakterowi tekstu, nie zamykały się we wnętrzach, rozbijały je, tworząc przestrzenie swoistych wolności.

Przez pięćdziesiąt lat starał się nie mówić bezpośrednio o przeżyciach obozowych, także w swoim uprawianiu teatru. Okazało się jednak,
że w niektórych realizacjach – mimo starań – nie udało mu się tego uniknąć.

EPILOG

Jest dzisiaj we mnie jakieś swoiście wyostrzone poczucie sprawiedliwości, niezgoda na nierespektowanie podstawowych norm etycznych
i moralnych, zamazywanie zasad życia we wspólnocie.
To z doświadczeń obozu absurdalne próby bycia „ponad”.
To może przecenianie siebie, tego, że wyszedłem na swoją „wolność” – czysty.
Starałem się przekraczać granice nieprzekraczalne, PRZETRWAĆ.

André Malraux: „Największa tajemnica nie jest w tym, że przypadkiem zostaliśmy wrzuceni pomiędzy ziemię i gwiazdy, ale w tym,
że w naszym więzieniu potrafimy z siebie samych wydobyć obrazy dostatecznie potężne, aby zaprzeczyły naszej nicości”.

Moja puenta pierwsza:
Maksym Gorki: „zapytałem pewnego komsomolca, co myśli o Zbrodni i karze – odparł: tyle gadania
z powodu jednej staruszki… jednego staruszka…”

Pogubiłem się w miastach moich zamieszkań. Trudno mi się połapać w swoich nazwiskach, pseudonimach z czasów konspiracji, najróżniejszych życiorysach, w ilości przeżytych lat, w swoich wciąż nowych maskach.

W Gdańsku odnalazłem siebie, nareszcie swoje prawdy, własne pejzaże. Zostałem w nich tu, aż do starości. Nie mam pięciu garniturów – nie mam ani jednego – dlatego nie było kieszeni na żadną legitymację – żadnego koloru. Już 55 lat siedzę nad brzegiem morza, gapiąc się w jego głębię.

Na Mariackiej mam swój komunalny strych
na Kaszubach – zawłaszczony Kamień.
Nie miałem i nie mam również samochodu –
za to tylko prawą połowę starczego ciała
ale mam – szczęśliwie – wspaniałą Żonę
MIŁOŚĆ i PRZYJAŹŃ
więc częściej słońce –
gdziekolwiek jestem w Europie, zawsze jestem w swoim mieście
– w Gdańsku
tu słucham swojej ulubionej muzyki
– na Kaszubach śpiewają mi ptaki, a że oczy mam jeszcze widzące, kwiaty, przyroda – cieszą.
Przeglądam się w lustrach kaszubskich jezior:
widzę swoje ZAŚ – i na tle odbitych płynących chmur jesiennych swoje TERAZ – i może jak Bóg da…

Moja puenta druga:
Powiecie: grafomański kicz!
NO TO CO?





Skip to content